Twórcy z aptekarską precyzją dobierają gatunkowe chwyty, samokontrola to zresztą sedno ich strategii artystycznej. Zazwyczaj wystarczy im igła niskiego dźwięku, przesterowany wrzask, urwane
Horrory, a przynajmniej te ufundowane na niewierze w czystość dziecięcego serca, straszą nas obrazami małoletnich demonów, psychopatów i sadystów. W filmach austriackiego duetu Severin Fiala-Veronika Franz wektor jest odwrotny – to dzieci mają problemy z zaufaniem, co, wbrew pozorom, wydaje się jeszcze bardziej przerażające. Pamiętacie "Widzę, widzę", w którym para blond cherubinków przekuła wątpliwości co do tożsamości swojej matki w barbarzyńską grę? A więc w "The Lodge" osierocone przez matkę dzieciaki łypią spode łbów na nową dziewczynę swojego ojca – jak dopowiedział im wujek Google, cudownie ocalałą z religijnej sekty. Wspólne wczasy w odciętym od świata domku letniskowym? Brzmi jak świetna zabawa.
Film otwiera jeżące włosy na głowie ćwiczenie z tzw. "nastroju miejsca". Kamera prześlizguje się po wnętrzu drewnianej chaty: po zakurzonych meblach, miejscami osmalonych ścianach, skromnych draperiach, wreszcie – po figurkach z plastiku zastygłych w konwulsyjnych pozach. Wyeksploatowany przez kino grozy motyw domku dla lalek, wykorzystany ostatnio chociażby w wybitnym "Hereditary. Dziedzictwie", jest tutaj fundamentem równie ciekawej metafory. To nie opowieść o marionetkach w szponach sił nieczystych, lecz o ludziach uwięzionych w swoich własnych głowach. I tak jak cały domek jest w istocie labiryntem pokiereszowanego umysłu, tak w spowitych mrokiem pokojach kryją się głównie niewyegzorcyzmowane demony przeszłości; tej wciąż żywej oraz tej bardziej odległej, w zależności od tego, kto akurat wymierza sprawiedliwość za fantomowe krzywdy.
Źródła tegoż bólu nie są dla twórców tak interesujące, jak jego efekt uboczny, czyli gorliwa wiara. I podobnie jak św. Sebastian, który spoglądał na kingowską Carrie w chwilach największego upodlenia, zerkająca na bohaterów ze ściany Najświętsza Panienka raczej nie jest zwiastunem światłości wiekuistej. To głębokie przekonanie o własnej racji, umocowane w mechanizmach psychologicznych oraz emocjonalnych, jest u Franz i Fiali głównym straszakiem. I gdyby odrzeć całość z ornamentów kina grozy, zostałaby nam historia o strachu oraz resentymencie jako pożywce dla ekstremizmu. Riley Keough jest zresztą kapitalna w roli nowej macochy dzieciaków i bez trudu przemieszcza się pomiędzy wspomnianymi poziomami interpretacyjnymi. Paliwem horroru jest tutaj w dużej mierze jej fizyczność: mętne spojrzenie, niepewny chód, werbalna nadekspresja, momenty dziwnego zawieszenia pomiędzy jawą a snem.
Twórcy z aptekarską precyzją dobierają gatunkowe chwyty, samokontrola to zresztą sedno ich strategii artystycznej. Zazwyczaj wystarczy im igła niskiego dźwięku, przesterowany wrzask, urwane nerwowe smyczki, by zasygnalizować niestabilność bohaterów, a nam zapewnić palpitacje serca. Filmowa przestrzeń również zainscenizowana jest tak, że nogi miękną. To trochę chatka z baśni, skrojone pod alegorię miejsce "poza czasem", ale też nawiedzony dom z pożółkłego katalogu kina grozy. Słowem – idealna arena do psychomachii wagi ciężkiej. Patrzcie, patrzcie, będzie się działo!
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu